Zanim się rozsypiecie, przebiegnijcie maraton.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

mój pierwszy



Biegłam półmaratony w Warszawie, Paryżu, Wiedniu, Amsterdamie i Florencji. Byłam intendentką dla maratończyków w Wenecji i Tokio. Nigdzie nie widziałam takiego entuzjazmu, szczodrości i serca dla biegaczy jak w Londynie. Coś absolutnie wspaniałego, gdy zaraz za linią startu wbiega się w obstawione tłumami ulice i biegnie się prawie całą trasę wśród owacji i radosnego dopingu - takiego, który w wymienionych miastach zdarzał się chyba tylko na finiszu. Od Greenwich do Tower Bridge szpaler wiwatujących kibiców był nieprzerwany, zagęszczał się jeszcze na placach, pod kościołami, tam gdzie grały kapele i orkiestry. Muzyka świetna, dynamiczna, na żywo albo z głośników, zawsze pobudzająca do przyspieszenia. Szlagiery - ograne kompletnie, nagle brzmiały cudownie np. nostalgiczne „Take me home to the place I belong West Virginia”. I dzieciaki – na całej trasie chyba z tuzin kilkuletnich dziewczynek wrzeszczących – dasz radę! Dobrze je wychowują – na zwycięzców i to w dobrej rywalizacji - nie z innymi, ale z samym sobą. Dzieci tak pełne wiary - nie do zapomnienia. I obrazy jak w filmie - kolorowy tłum Hindusów, dalej duża grupa elegancko ubranych ludzi, która najwyraźniej wyszła z kościoła i po mszy zabrała się za kibicowanie maratończykom i jeszcze balkon pełen gości weselnych z panną młodą i kieliszkami szampana – w stanie toastu - to musiały być poprawiny, ale oni też chcieli wziąć udział w naszym festynie, naszej męce. Merry hell jak powiedział pan kierujący startami na polach Greenwich, który zapowiedział 30s ciszy dla Bostonu. Wiele myślało się o tym co się stało w Ameryce 6 dni wcześniej. Walcząc z dystansem - o tym, że ktoś w tej sytuacji mógł(by) wysadzić w powietrze, poranić i zabić, skrzywdzić - tych pięknych ludzi, którzy przyszli kibicować, a także biegaczy marzących o wyniku albo o osiągnięciu mety. Takie przejawy życia i radości nie mogą się spotykać ze śmiercią, ani przemocą. To jest nie do przyjęcia, nie do przeżycia!
Po drugiej stronie Tamizy tylko w dokach mniej ludzi, a poza tym to samo co na południowym brzegu. W tunelu hasła na balonach – "never give up", "pain is temporary" i komiczne "glory awaits". Na 23 mili  głos z  głośnika, który stwierdził, że ci ludzie mają jeszcze 3 mile do przebiegnięcia i komenda z tego powodu: „major support guys”, po której rozległ się zmasowany aplauz, dźwięki niezliczonych grzechotek, kołatek, bębnów - nie wiem czego dokładnie, ale dało czad. Od 30 km nie mogłam pojąć, że biegnę dalej, miałam niskie tętno i tylko groźnie bolały mnie nogi. Na mecie cud i moje niesłychane szczęście, zapracowane, ale niespodziewane, bo nie wierzyłam, że dam radę. Ale jak widać są dni, w które spełniają się marzenia.  Dzięki - Londynie i za Londyn.;-)

1 komentarz:

  1. Gratuluję :) A jesienią zawitaj do Dublina, przyjadę Ci kibicować :) http://dublinmarathon.ie/

    OdpowiedzUsuń